Rozumiem

Stosujemy ciasteczka, żeby się najeść za darmo, ale też żeby śledzić Twoje kroki. Nie zakładamy Ci teczki, ale możemy iść Twoim tropem do różnych miejsc. Jak nie pasuje - sorry.

Elitarny klub RTW

Klub do którego należy najwyżej dwa trzy miliony osób, które rzeczywiście okrążyły kulę ziemską.

Zostałem członkiem tego klubu kiedy po jedenastu godzinach lotu z Auckland, wylądowałem w San Francisco, tym samym zamykając koło wokól naszej uroczej, zielonej planety. Nie ma sie czym ekscytować, było to ładne kilka lat temu. Niemniej jednak poczułem odrobinę satysfakcji. Idąc po Chinatown, do mojego ulubionego chińskiego fryzjera, czułem się nagle jak w domu. Już nagle wiedziałem co jest za rogiem, za drugim i za trzecim. Mgła pokrywała ulice i mało co było widać, ale w chińskeij dzielnicy można poruszać się na węch i dźwięk. Tak też uczyniłem. Czekała mnie jeszcze droga do domu przez USA, ale to już był teren który trochę znałem z wcześniejszych włóczęg.

Z wyprawy dookoła świata zapamiętałem głównie momenty. Jak niskie ciemne chmury na wybrzeżu Wyspy południowej Nowej Zelandii. Dojechałem do jakiegoś miasteczka w niedzielne popołudnie. Kompletnie martwo. W kinie nic nie grają, wiec jadę dalej wzdłuż wybrzeża. Następne miasteczko, około 40 kilometrów dalej, jest jeszcze mniej obiecujące. Aż tu nagle w bocznej uliczce znajduję indyjską restaurację. Siadam w niej na długie godziny z książką i jem samosy, dal i piję piwo jedno za drugim. Coraz większy gwar, mimo, że uliczka była pusta  jak przyjechałem. W końcu restauracja opustoszała. Ciężkim krokiem wychodze na dwór i przechodze ulicę do samochodu. Leje deszcz. Kładę się na fotelu i przesypiam noc pod deszczem bębniącym w blaszany dach mojej Toyoty, objedzony indyjskim jedzeniem, kilkaset metrów od brzegu Pacyfiku.

Albo to lądowanie w Japonii w moje urodziny. Rano w pokoju hotelowym w Szanghaju oglądam na japońskim kanale prognozę pogody. Kolejką magnetyczną jadę na lotnisko i zaraz widzę fale Pacyfiku głęboko w dole. Żeby zrozumieć to uczucie, trzeba wiedzieć, że Japonia była zawsze dla mnie szczególnym krajem, albo wręcz stanem umysłu. Już jako dziecko marzyłem żeby pojechać do Japonii. To było jedno z tych intensywnych marzeń, które nigdy nie blakną i które trudno zaspokoić. Japonię utożasamiałem z Wyższą Fazą Rozwoju, jak w Cyberiadzie Lema. Kraj gdzie wszsytko jest tak dziwnie i niezrozumiałe, że MUSI być najwyższą fazą rozwoju. No i wreszcie , po setkach stron zabazgranych rysunkami samurajów i superszybkich motocykli, powyginanych sosen rysowanych ukradkiem na lekcji matematyki, po godzinach spędzonych w różnych pachnących potem salach gimnastycznych gdzie ćwiczono na mnie karate, wreszcie posmakuję tego kraju - stanu umysłu. I ta historyczna wizyta odbywa się akurat w urodziny. No nieźle. Tymczasem za oknem spienione fale ustępują miejsca jaskrawej zieleni i lądujemy w Tokyo. Pęka wielki szklany dzban oczekiwania.

Kolejne dni spędzam w stanie zachwytu i samozadowolenia. Jestem w miejscu kompletnie wyjatkowym. I wszsytko byłoby fajnie, gdyby nie konieczność jazdy dalej. Czeka na mnie kolejny spracowany Boeing Air New Zealand, który zawiezie mnie z lotniska Narita prosto do Auckland. Lecę i śnię o wyspiarskich dżunglach głęboko w dole. Rano wita mnie pofałdowany krajobraz Wyspy Północnej. Jest dziwnie swojsko i przyjaźnie.

Załatwiam formalności wynajmu samochodu i ruszam podbijać Auckland. Podboje trwają dwa miesiące. W tym czasie objadę cąłą Nową Zelandię - od czubka Wyspy Północnej, do czubka Wyspy Południowej. Pada deszcz, świeci słońce a ja krążę. Spędzam noce w samochodzie albo w tanih hotelikach. Jem przypadkowe rzeczy, pod warunkiem że to sushi albo kuchnia indyjska. Podziwiam światło które na Nowej Zelandii układa siębardzo pięknie. Prześlizguję wzrokiem wzdłuż wielorybów w toni morskiej. Spieram się o miejsce z fokami, piję wino na piaszczystej plaży, czytam książki i jem owoce.

Potem jest coś co nazywam Dniem Nadziei. Jadę z Auckland na pólnoc, w deszczu i pod niskimi chmurami. 400 kilometrów z wiarą, że na końcu zobaczę słońce. I rzeczywiscie jest - po całym dniu jazdy w deszczu. Na ostatnich 20 kilometrach wyspy jest słońce i mgła. Złocista oddychalna mgła. Wciska się do płuc, wypełnia gardło. Głęboko w dole Pacyfik. Pofalowane złoto. Wieczorem tego samego dnia kończe w jakimś pubie, zaprzyjaźniwszy się z całą populacją tej miejscowości bez nazwy.

Płynę promem na Wyspe Południową, tylko po to by odkryć, że wolę ja od Wyspy Północnej. To tak jakby wybierać między siostrami. Niby takie same, ale jednak inne.Tutaj są wieloryby. Mniej wulkanów i gorących źródeł, za to zancznie więcej fjordów. Jeden z wielorybów ociera się o łodkę w której siedzę. To szokujące wrażenie. Piję wiecej wina, lepszego wina. Poznaję przyjaciół, zyskuję popularność w trzech miasteczkach na zachodnim wybżerzu. "Musisz pojechać do Milford Sound" mówi Ann w jednym z barów "tam spełniają się marzenia." " A twoje się spełniły?"

Pewnego dnia wjeżdżam do małego miasteczka. Jestem w szoku po najbardziej spektakularnym zachodzie słońca ever. Skłebione fale, poziome promienie, Chmury zachoweujące się jak dziwki na Lower East Side. I po tym spektaklu koniecznie chciałbym zjesć indyjskie jedzenie. Ale skąd indyjska knajpka w tekim zadupiu. Otóż nie. W bocznej uliczce nadmorskiego miasteczka znajduję indyjska restaurację. Siedę w niej sącząc piwo i otoczony gwarem. Około jedenastej ociężałym krokiem przechodzę ulicę i kłądę się spać w samochodzie. Cąłą noc coś będbni w dach. Prez sen wyjaśniam sobie: to krople deszczu. I rzeczywiscie. Nowa Zelandia. Najdalej od domu, jak się da.

Po dwóch dniach jestem w Milford Sound. Wsiadam na pokład statku. Wieczorem śpię na środku fiordu, wpatrzony w gwiazdy. Wokół pionowe skały, wrażenia jakie znam z Lofotów. jaki Melstrom mnie dziś wciągnie? W słuchawkach jedyna chyba polska piosenka w czasie całej trasy: Ballada o okruszku. Gdzieś tam jest mój Jasiu mały. Łzy same płyna po policzkach, mimo, ze właściwie jestem szczęśliwy. 

Jeszcze tylko kilka dni spędzonych w samochodzie w Queenstown, gdzie przepuszczam wszsytko co mam na piwo. Spotykam dwie dziewczyny z Polski i pożyczają mi trochę kasy. Kupuję żarcie w spożywczym. Jest niesamowicie. Widze jak kręci się Ziemia. Czuję łącznosć ze Wszechświatem.

Po całym dniu spędzonym z Nigelle, chudą chyba uzależnioną Nowozelandką która pokazuje mi sekretne miejsca Auckland, wsiadam w samolot. Przede mną najdłuższa lotnicza podróż ever. Cały czas nad oceanem. W końcu, popokonaniu Dziury powietrznej, lądujemy w San Francisco. Tu już jest jak w domu. Uwielbiam to miasto. Księgarnia City Lights, restauracja the Stinking Rose, Japan Center. Przez kilka dni jeżdżę rowerem. Spotykam się z moim przyjacielem Stevenem Jacobsem w Menlo Park. Bardzo uroczyście i inspiracyjnie. Kupił sobie małego Leksusa i rzadzi an lokalnych polach golfowych. Zachęca mnie do odwiedzenia Whistler, Canada.

Lot do Nowego Jorku jest opóźniony. Śpię na lotnisku w niewyglodnych siedzeniach. Potem dosypiam na trawie w Central Parku. Dwa dni z papierową torebką w ręku. Oglądam mój ulubiony obraz na świecie : St Francis w ekstazie w Kolekcji Frick. W locie do Warszawy nie chce mi się rozmawiać. A szkoda. Moja sąsiadka okazuje się zjawiskiem. Ale już za późno. W dole Ursynów.

 Jak chcecie to wszystko zobaczyć - poczekajcie aż doładuje się około 140 zdjęc - to chwilę trwa. Galeria, niewidoczna jeszcze przez minutę, jest pniżej.