Rozwiazanie kwestii Mierzei Wiślanej przyszło niespodziewanie. Zapytałem Martę i Jana czy chcą jechać ze mną na Mierzeję Wiślaną. Oczywiście nie trzeba im takich propozycji powtarzać dwa razy. Byliśmy na urodzinach Kreyt Peechta, kiedy nagle wieczór zakręcił. Wstałem po kolejnym drinku i serdecznie pożegnawszy towarzystwo, wsiedliśmy w samochód.
Nocny wiatr, gwiazdy nad głową trzysta pięćdziesiąt kilometrów przed nami. Ruszyliśmy przed północą. Leżałem na tylnym siedzeniu, patrząc w gwiazdy, a wiatr z upalnego żaru przechodził stopniowo w chłodną bryzę. Gwiazdy i pękaty księżyc szybowały w przestworzach nade mną. Migały korony drzew: czarne na tle czarnych przestrzeni.
Marta w końcu nie wytrzymała i gdzieś na Żuławach musiała się zdrzemnąć. Spaliśmy więc pół godziny gdzieś na poboczu, przytuleni do tablicy z napisem Malbork. Tuż przed czwartą minęliśmy Sztutowo, dawny Stuthof, były obóz koncentracyjny. Marta obrazowo opowiadała o niebieskich kafelkach i stosach butów. Za Sztutowem wjechaliśmy na Mierzeję. Kręta droga prowadziła przez nieliczne lesiste pagórki. Ostatni amruderzy wracali z piątkowych szaleństw.
Droga kończy się w osadzie Piaski. Trzy kilometry dalej zaczyna się kraj Putina. W pierwszych promieniach słońca doszliśmy do bylejakiej siatki przewleczonej w poprzek plaży. Sto metrów dalej - Republika Rosyjska. Granica NATO, Europy i zdrowego rozsądku.
Było to dość zwyczajne miejsce, choś słońce uparcie malowało świat na różowo. Tuż po wschodzie wracaliśmy plażą do samochodu. Marta, która dzielnie prowadziła, w pewnym momencie po prostu padła na piasek i zasnęła. Jan dołaczył do niej. Położyłem się obok i już po kilku minutach poczułem zdradziecko silne promienie na twarzy. Wstałem i zasłoniłem im głowy swoim cieniem. Spali jeszcze kwadrans.
Pojechaliśmy po zakupy: puszka tuńczyka, cztery puszki piwa, bukłak wody, kabanosy, czipsy salsa, chleb. Zostawiliśmy auto w lesie i po dwustu metrach zanleźliśmy się na pustej plaży. Rozbiliśmy namiat, który, jak się okazało, chronił również przed gorącem. Czytalśmy książki, spaliśmy, kąpalismy się w chłodnym morzu.
Po południu przesżła burza i lało jak z cebra, więc zasnęliśmy znowu. Kiedy chmury przesżły, zbieraliśmy drewno. Jan rozpalił ognisko. Marta ugrzała puszkę fasolki i ciecierzycy. Dodaliśmy resztek salsy i poszło. Ogień byl spory. Zapadłą zmrok i chmury rozświetlały momentami błyskawice. Czasami w oddali słychać było gromy. Patrzeliśmy na fale na drugim planie i na rozżażone resztki ogniska przed nami. Namiot otwarty na fale ma w sobie coś mistycznego.
Taki pusty zen-dzień w cieniu zmian klimatycznych. Szum fal, odgłos gromów i ciemne morze. Zupełnie sami, mimo że w środku sezonu. Taki nocleg mozna porównać z najlepszymi hotelami na świecie. Noc daje chłód i ciszę. Bycie razem cementuje. Takie noclegi, mimo, że zwyczajne , niezwykłe są.
Rano zwinęliśmy namiot i pojechaliśmy do Gdańska. Tu sprawdziliśmy Jarmark Dominikański, upeniliśmy się, że ul Świętego Ducha nadal jest najpiękniejszą ulicą świata. W ciągu swóch lat krajobraz centrum Gdańska zmienił się nie do Poznania. Deweloperzy wybudowali mowoczesne , stylowe kamienice po drugiej stronie Motławy, co na zawsz ezmieni krajobraz centrum. Kiedyś były tam obskurne ruiny, które wydawałyby się być tam na zawsze. A jednak nie.
Tego samego wieczora byliśmy już jakby nigdy nic, w domu.
Aha, jeszcze ta tajemnica rodzinna. Dość powiedzieć, że kiedy wszsycy spali, wymknąłem się z namiotu. Wróciłem po dwóch godzinach, utytłany piaskiem, pokąsany przez komary, ale na miejsce znane mi z opisów trafiłem bezbłędnie. Dokumenty tkwiły nie zniszczone, przez dziesięciolecia, w zalutowanej stalowej puszce.
Warto też byłoby napisać o nieudanej próbie przekopu przez Mierzeję Wiślaną, która podjąłem pierwszego popołudnia. Niestety, po mniej więcej 15 minutach się poddałem. Za dużo piasku.