“Tu nie ma road crashes. Tu są road smashes, proszę pana” mówi ubrany w garnitur fachowiec od ubezpieczeń. Jedziemy wpakowani w mały busik zwany matatu. Jedziemy 120 na godzinę dwupasmową droga z Mombassy w głąb lądu. Moim celem jest nie wiadomo co, pod samą granicą Tanzanii. Rano złapałem tego busika, jestem roztrzęsiony po tabletkach na malarię. Naprawdę dziwne uczucie, wiec postanowiłem się przejechać. Z Mombassy do Voi jest jakieś 150 kilometrów. Całą drogę słucham o różnych wypadkach. Fachowiec od ubezpieczęń jedzie zweryfikować szkodę w Voi.
Voi to zwykłe, nieciekawe miasteczko które da się zwidzić w 10 minut. Jest kolorowo i podłoże jest zółto pomarańczowe. dzieci mi się przyglądają. Szukam autobusu dalej, do Taveta. Najlepiej matatu, ale wiele osób które pytam w tym nagle ożywionym miasteczku ( nierzadko przyjeżdza tu fachowiec od odszkodowań w garniturze ), mówi mi wprost, że “NO MATATU TU TAVETA”.
Kilku bardziej przyjaznych wskazuje mi bus, który pojedzie do Taveta. To wielki pordzewiały autobus – dinozaur, kopiasty i zakurzony. Kierowca śpi na ziemi. Budzę go i dowiaduję się, że istotnie, będzie jechał do Taveta. jakoś tak po południu.
“And back?” pytam z nadzieją.
“Maybe tomorrow” odpowiada. To ja już wolę kupić sobie kolejne szachy z soapstone. I wracam do mojej ulubionej Mombassy, gdzie turyści z Niemiec prowadzają się z fajnymi Kenijkami o cechach antylop, a w centrum jest Hard Rock Cafe.